I See London – Chanel Cleeton

Bajeczne życie nastoletniej Amerykanki w stolicy królestwa brytyjskiego

Premiera: 2023-10-11

Maggie Carpenter chce coś zmienić w swoim życiu i wyjechać z Karoliny Południowej. Dzięki stypendium rozpoczyna naukę w International School w Londynie, do której chodzą uprzywilejowane dzieci dyplomatów i światowych przywódców.
Poznaje tam dwudziestoparoletniego Brytyjczyka Hugh i rozpoczyna życie, o jakim zawsze marzyła. Z dnia na dzień zaczyna wozić się po mieście ferrari, nosić pożyczone drogie sukienki i bawić się w najlepszych klubach.
Pojawia się jednak pewien problem – bajecznie bogaty Samir Khouri to kolejny facet, od którego Maggie nie może oderwać myśli. Syn wpływowej Francuzki i wysoko postawionego Libańczyka jasno daje jej do zrozumienia, że nie bawi się w związki. Jest zafascynowany Maggie, lecz ukrywa przed nią, że jego dorosłe życie zostało już zaplanowane przez apodyktycznych rodziców. Maggie wydawało się, że pragnie kogoś zupełnie innego, ale… nie może mu się oprzeć.
Targają nią sprzeczne emocje. W mieście takim jak Londyn wszystko szybko się zmienia i niczego nie można być pewnym.

Fragment tekstu

Rozdział 1

Nie mogłam znaleźć majtek.
Czy też majtów, jak mawiali Brytyjczycy.
Powinnam znaleźć je bez trudu, bo były niewielkie, z czarnej koronki i… o cholera, jeśli dalej będę się za nimi rozglądać, spóźnię się na lot powrotny do domu.
„Pomyśl, gdzie je ostatnio widziałaś” – radziła mi babcia, gdy coś zapodziałam.
Dobrze byłoby spojrzeć najpierw na łóżko. A może komodę? W pobliże okna?
Rozejrzałam się po pokoju.
– Wychodzisz?
Spojrzałam na chłopaka leżącego w łóżku. Głos miał zaspany, nagie ciało otulone skotłowaną pościelą. Na widok jego skóry zatlił się we mnie na chwilę żar.
Po wspólnych chwilach nie byłam gotowa na pogaduszki. Do diabła z moimi majtkami.
– Tak. Wszystko w porządku. – Pochyliłam się, pocałowałam go przelotnie, przy czym zapragnęłam wrócić do łóżka, ale zapanowałam nad sobą. – Do zobaczenia w przyszłym roku akademickim – wyszeptałam, biorąc buty.
Ruszyłam do drzwi. Przystanęłam w wyjściu, zastanawiając się, jak, u licha, doszło do tego, że w piątkowy wieczór – zamiast się uczyć – wymykam się zażenowana z pokoju chłopaka.
Według mnie odpowiadała za to harwardzka komisja rekrutacyjna.

Dziesięć miesięcy wcześniej

Miałam umrzeć, mimo że nie włożyłam najładniejszych majtek.
Moja babcia, typowa dama z południa, uwielbiała powtarzać, że dziewczyna powinna zawsze prezentować się jak dama, „aż po to, co pod spodem” – mawiała.
– Ale nikt tego nie zobaczy – odpierałam uparcie w takich chwilach.
– Nieważne. A gdybyś miała wypadek? Chciałabyś, żeby ludzie zobaczyli, że nosisz to pod spodem?
Miała na myśli czarne bawełniane majtki, które świetnie się sprawdzały w dniach, gdy czułam się trochę nieswojo z powodu wagi.
Nie wiedziałam, czy zasada dotycząca bielizny miała też zastosowanie w przypadku katastrofy lotniczej. A jeśli miała? To czekała mnie śmierć w najbrzydszych na świecie czarnych bawełnianych majtkach.
– Dobrze się czujesz, kochanieńka?
Rozluźniłam nieco dłonie na podłokietnikach i nieznacznie obróciłam się ku kobiecie siedzącej na miejscu obok. Samolotem zatrząsnęło, aż zakołysała się moja głowa.
– Lekkie turbulencje są zupełnie normalne. – Wyglądała na osobę mniej więcej w wieku mojej babci z tą różnicą, że moja babcia zaciągała w sposób typowy dla południa Stanów, a ta kobieta mówiła z akcentem brytyjskich wyższych sfer. – Pierwszy raz lecisz samolotem?
Odchrząknęłam, bo ze stresu stanęła mi w gardle gula wielka jak głaz.
– Pierwszy raz od dłuższego czasu.
– Takie podróże bywają przerażające. Na szczęście lądujemy za mniej więcej godzinę.
Maszyna znów podskoczyła. Mocno chwyciłam za podłokietniki, aż skóra na kostkach zrobiła się niemal biała.
– Co cię sprowadza do Londynu?
– Studia.
– Jakże wspaniale! Na której uczelni?
Nieco rozluźniłam dłonie i z trudem starałam się skupić na rozmowie, a nie na myśleniu o tym, że samolot spadnie z nieba. Mimo to nie umknęło mi, jak ironiczny jest mój strach przed tym środkiem transportu.
– International School. To amerykański uniwersytet mieszczący się w Londynie.
Według ilustrowanej broszury – która niby przypadkiem trafiła do mnie tego samego dnia, którego z lekką obawą ze skrzynki na listy wyjęłam cienką kopertę zawierającą, jak się okazało, list informujący o odmowie przyjęcia na Harvard – na zajęcia w ramach pierwszego stopnia studiów uczęszczało tysiąc osób z całego świata.
– Zdumiewające, że rodzice pozwolili ci na samodzielną przeprowadzkę w tak odległe miejsce. Ile masz lat? Osiemnaście?
– Dziewiętnaście.
Mnie też nieco to zdumiało. Tacie niezbyt spodobał się ten pomysł. Jemu wolno jednak było podróżować po całym świecie, także w różne egzotyczne miejsca. Wielokrotnie słyszałam, dlaczego nie mogę się z nim zabrać. Wymieniał takie powody jak: nie mógł jednocześnie pracować jako pilot myśliwca i wychowywać samotnie dziecko; nie da się przewidzieć, dokąd zostanie wysłany na kolejną misję; gdyby była z nami mama… nie kończył zdania.
Mimo to odgadywałam niewypowiedziane słowa. Gdyby mama nadal z nami mieszkała, bylibyśmy rodziną. Gdy odeszła od taty, rozbiła naszą rodzinę i skazała mnie na życie w małej mieścinie w Karolinie Południowej, a starszawych rodziców taty – na odgrywanie roli moich opiekunów prawnych. Dziadkowie bardzo się starali i ich kochałam. Ale to już nie było to samo.
– Na pewno jesteś bardzo odważna, skoro samodzielnie przeprowadzasz się do Londynu. Zwłaszcza w tak młodym wieku.
Odważna? Nie byłam pewna, czy bodziec do mojego jedynego wybryku w ramach nastoletniego buntu stanowiła odwaga, czy raczej desperacja. Odkąd jednak otrzymałam list z odmową przyjęcia na Harvard, nie myślałam zbyt racjonalnie.
Od zawsze pragnęłam dostać się na ten uniwersytet, bo to najlepsza uczelnia. Równie długo wyobrażałam sobie, jak tata uśmiecha się promiennie na mojej uroczystości wręczenia dyplomu ukończenia szkoły średniej, ostatecznie jednak na nią nie dotarł. Harvard był dla mnie szansą na zmianę stylu życia. Aby się na niego dostać, w piątkowe wieczory nie chodziłam na randki ani na imprezy, za to przygotowywałam się do egzaminów. Zapisałam się też do wszystkich znanych ludzkości organizacji uczniowskich. Mimo to moje starania okazały się niewystarczające.
Sąsiadka szturchnęła mnie delikatnie.
– Prawie jesteśmy na miejscu.
Obróciłam się i wyjrzałam przez szybę. Na niebie wisiała ciężka, gęsta mgła. Odsunęłam się rozczarowana od okna.
– Trudno cokolwiek dostrzec.
– Spójrz ponownie i poczekaj chwilę.
Znowu obróciłam się do okna i wpatrywałam poniżej, aż…
Światła. Dostrzegłam mgłę poprzetykaną światłami. Setkami, tysiącami migoczących punkcików. Jak choinka. Pod nami rozciągał się kobierzec świateł.
– Witaj w Londynie.

* * *

W taksówce obserwowałam miasto przez szybę.
Podczas niespełna godzinnej podróży przejechaliśmy przez teren zabudowany małymi domkami i wjechaliśmy w bardziej miejski krajobraz wielkich, wielopiętrowych bloków mieszkalnych i sklepików na rogach ulic. Ruch po trosze się zagęszczał, kierowca kilka razy nacisnął klakson i krzyknął przez okno. Z głośników dobiegał program nadawany przez stację BBC Radio. Kiedy spiker mówił o takich rzeczach jak krykiet, coraz mocniej docierało do mnie, że znalazłam się na obczyźnie, ale przynajmniej rozumiałam tutejszy język – w przeważającej części.
Chodniki pełne były przechodniów stawiających długie, pewne kroki. Każdy wyglądał, jakby się dokądś spieszył, jakby zmierzał do najważniejszego miejsca na świecie. I zewsząd dobiegał hałas. Mimo włączonego radia słyszałam miejski zgiełk, tak różny od wszystkiego, co mi znajome.
Gdy minęliśmy osławiony Hyde Park, a potem Pałac Kensington, w końcu zaczęłam pojmować, że rozpoczynam nowe życie. Następnie kierowca skręcił w ulicę, którą nazwał szeregiem ambasad, i przejechaliśmy obok drogich budynków – właściwie willi. Przed niektórymi wartowali ochroniarze i powiewały flagi różnorodnych krajów. Niewątpliwie stąd wzięła się nazwa uliczki. Oprócz ambasad mieściły się przy niej okazałe prywatne rezydencje.
Taksówkarz przejechał przez ogromną bramę i ruszył długim żwirowanym podjazdem. Gwizdnął pod nosem.
Wyjrzałam przez szybę i prawie wpadłam w panikę.
Uczelnia była gigantyczna, a otaczający ją wspaniale zadbany teren usiany wielkimi drzewami. Wokół kręcili się ochroniarze, studenci zbierali się w małe grupki, witali i żartowali. Mijały nas bajecznie drogie samochody, jakie dotychczas widywałam tylko w filmach.
Dzięki Bogu za stypendium.
Wysiadłam chwiejnym krokiem z taksówki i posłałam kierowcy uśmiech, po czym wsunęłam mu do ręki trzy świeżutkie banknoty dwudziestofuntowe. Ciągnęłam za sobą podjazdem dwie duże czarne walizki i nie zwracałam uwagi na grupkę chłopaków wylegujących się przed drewnianymi drzwiami uczelni.
– Ej, Samir, weź obczaj tę nową.
Źle się stało, że nad sobą nie zapanowałam. Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z niewysokim chłopakiem ubranym w ciemne dżinsy, sweter i czapkę bejsbolówkę od Gucciego. Posłał mi arogancki uśmiech.
– Amerykanka. Nie w moim typie – zawołał ktoś za moimi plecami głębokim głosem z delikatnym akcentem.
Spięłam się i odwróciłam. Po czym zamarłam. W tej spektakularnie niezręcznej chwili uleciały mi z głowy wszelkie myśli oprócz jednej…
W Karolinie Południowej nie ma takich chłopaków.
Wpatrywał się we mnie gość oparty o barierkę przy schodkach prowadzących do wejścia w taki sposób, jakby rządził uniwersytetem. Był przeciętnego wzrostu i szczupły, ubrany swobodnie, w dżinsy i czarny sweter. Końcówki jego atramentowoczarnych włosów kręciły się, a opalona skóra miała odcień, jakiego dotychczas nie widziałam. Oczy o barwie ciemnej czekolady, rzęsy długie i gęste – marzenie każdej dziewczyny. Wydatne, ironicznie wykrzywione usta.
Nie mogłam oderwać od niego wzroku.
Był boski, ponadto nosił się w sposób niepodobny do znanych mi osób. Wyglądał, jakby bardzo dobrze czuł się we własnej skórze, czego mimowolnie mu pozazdrościłam.
Chłopak – chyba Samir – rzucił peta na chodnik i wtarł go modnym czarnym mokasynem w beton. Obejrzał mnie z góry na dół, począwszy od długich brązowych włosów, przez cycki, na których zawiesił na moment wzrok – zmrużyłam oczy – aż wrócił uwagą do mojej twarzy. Taksował mnie spojrzeniem, w którym błysnęło zainteresowanie, po czym uśmiechnął się w taki sposób, że serce szybciej mi zabiło.
Przez chwilę przyglądał mi się bacznie, prześmiewczo.
Między nami zaiskrzyło, aż przeszył mnie prąd.
Zadziałało tak na mnie spojrzenie chłopaka, które wyrażało czyste pożądanie. Moja koleżanka Jo powiedziałaby, że typek to chodzący seks.
Gość posłał mi kolejny arogancki uśmiech. Zabójczy.
– Przepraszam – powiedział.
Wcale nie wyglądał, jakby było mu przykro.
Chciałam rzucić jakąś dowcipną ripostę, powiedzieć coś, cokolwiek, jednak jak zwykle zapomniałam języka w gębie. Nie radziłam sobie z chłopakami – w liceum miałam skłonności do popadania w coś, co niezbyt miło określałam syndromem łani w świetle reflektorów. Objawiało się to tym, że jeśli chłopak, który mi się podobał, okazał mi jakiekolwiek zainteresowanie, zamierałam i stałam niezręcznie, przy czym ulatywał ze mnie cały dowcip. Syndrom spektakularnie efektywnie zadbał o to, bym nigdy nie miała chłopaka.
Nie byłam nieśmiała – potrafiłam bez trudu rozmawiać z dorosłymi i dziewczynami. Radziłam sobie nawet z płcią przeciwną. Odejmowało mi mowę jedynie w towarzystwie gości, którzy mi się podobali.
Stałam przyszpilona jego seksownym spojrzeniem i całym tym jego stylem bycia. Słowa nie mogłam z siebie wydusić. Odwróciłam wzrok boleśnie świadoma okropnego rumieńca, który na pewno odmalował się na mojej twarzy. Zwijaj się stąd, ale już.
Za moimi plecami rozległ się ciepły, delikatny śmiech.
Weszłam chwiejnym krokiem do budynku uczelni, wyklinając pierwsze nieciekawe spotkanie ze studentami. Gdy tylko znalazłam się w korytarzu, zdenerwowanie ustąpiło miejsca podziwowi. Budynek był wspaniały. Na drewnianych ścianach i suficie wyrzeźbiono wzór składający się z symboli i liter. Podłogę wykonano z jakiegoś rodzaju kamienia.
Kobieta siedząca przy recepcji obdarzyła mnie uśmiechem.
– Witamy w International School. Bardzo się cieszymy, że dołączysz do naszej rodziny. Podaj mi, proszę, swoje nazwisko.
Miałam problem z przypisaniem jej akcentu do konkretnego kraju. Nie był – jak się spodziewałam – brytyjski, ale zagraniczny i melodyjny.
– Maggie Carpenter.
– Miło mi cię poznać, Maggie. Nazywam się Fox. Zarządzam domem studenta. Wraz ze swoim zespołem odpowiadam za twój pokój i pomogę ci zadomowić się w nowym domu. – Kciukiem przebiegła po stosie niebieskich teczek i wyjęła jedną. – Proszę. Pokoje są podzielone ze względu na płeć. Te chłopców mieszczą się we wschodnim skrzydle, a dziewczyn w zachodnim. Są na tyle duże, że do każdego przydzielamy trzy osoby. W teczce masz kod do drzwi i plan zajęć. W razie potrzeby bez wahania przyjdź do mojego gabinetu. Znajdziesz go dzięki mapie, jest zaznaczony.
Wzięłam teczkę z rąk pani Fox i starałam się nie pomieszać informacji, co ze względu na jet lag przyszło mi z trudem. Ruszyłam przez tłum studentów w kierunku klatki schodowej. Na końcu korytarza spojrzałam na wąskie schody.
– Pomóc w czymś? – zapytał z brytyjskim akcentem uroczy, wysoki blondyn i posłał mi uśmiech. Ubrany był w niebieską koszulkę polo z wyszytym na przodzie napisem: „Dom Studenta”.
Zawahałam się.
– Nie, dzięki. Poradzę sobie.
– Na pewno? Wierz mi, schody potrafią dać się we znaki. – Zerknął na kartkę w moich rękach. – Masz pokój na trzecim piętrze? To czwarty poziom.
– Hę?
– Czwarty, nie trzeci poziom. W Londynie za najniższe piętro uważa się parter, dlatego dopiero kolejne liczy się jako pierwsze. Tutaj jest inaczej niż w Ameryce. – Wyszczerzył zęby. – Akcent cię zdradził – wyjaśnił. Wziął moje walizki. – Chodź. Pomogę ci dostać się do twojego pokoju. Jestem George.
Ruszyłam za nim schodami.
– Dzięki. A ja Maggie.
– Miło mi cię poznać, Maggie. Skąd jesteś?
– Z Karoliny Południowej.
Marszczył przez chwilę czoło.
– To gdzieś niedaleko Nowego Jorku? Byłem w Nowym Jorku.
Wyszczerzyłam zęby.
– Niestety to jakieś lata świetlne od Nowego Jorku. Karolina znajduje się na południu Stanów. Nie ma tam za wiele do roboty.
– Pochodzę z Kornwalii, więc doskonale cię rozumiem.
Weszłam za George’em na kolejne piętro, choć ledwie nadążałam, bo bezustannie się rozglądałam, wytrzeszczając oczy. Wnętrze uczelni wyglądało jak muzeum. Widziałam w internecie kilka zdjęć, ale uznałam, że do sieci trafiły tylko najlepsze ujęcia. Nie spodziewałam się więc, że rzeczywistość dorówna materiałom reklamowym.
– Z kim będziesz mieszkać?
Spojrzałam na kartkę, którą ściskałam w dłoniach, i zawiesiłam wzrok na nazwiskach. Uczelnia najwyraźniej nie bez powodu reklamowała się jako zrzeszająca studentów z różnorodnych środowisk.
– Yyy, z Noorą Bader i Fleur Marceaux.
George odwrócił się, na jego twarzy odmalował się dziwny wyraz.
– Powiedziałaś „Fleur Marceaux”? – zapytał takim tonem, jakby tłumił rozbawienie.
Potaknęłam.
Tym razem się zaśmiał, wypełnił śmiechem wąską klatkę schodową.
– Powodzenia.